Mroźny podmuch wdarł się brutalnie do niejako ciepłej, zaciemnionej sali, drastycznie obniżając temperaturę, a płosząc żyjące tam stworzenia, choćby szczury wielkości przybliżonej do kociej, by prócz tego zbudzić chrapiącego starca, pracującego tu za grosze marne i na pewno niewarte cierpienia, jakiego dostarczał wszechobecny chłód zmieszany ze stęchlizną rozkładających się ciał oraz panująca tu ciemność, potrafiąca przyprawić o niemałe dreszcze, a nawet doprowadzić do szaleństwa, o czym przekonał się poprzedni właściciel. Ot, kolejna pobliska rudera, grożąca zawaleniem podczas tak agresywnej zimy, z jednym tylko oknem, a znajdującym się nad malutkimi, w porównaniu do ogromu budynku, drzwiami. U góry wisiał niegdyś majestatyczny żyrandol, diamentami i szmaragdami przyozdobiony, aktualnie ogołocony ze wszelkich dóbr i pozostawiony na pastwę zimna oraz znudzonych złodziei, parających się kradzieżą nieczystego złota. Serce starszego ścisnęło się, a w gardle powstała gula, niepozwalająca na odzew, bądź zwykły, acz lekki protest, gdy do środka wkroczyła postać skryta w czarnym płaszczu, przyprószonym płatkami śniegu. Spod lśniącego materiału wyróżniała się krwistoczerwona suknia, powłócząca po ziemi, gdy ewidentna kobieta, co stwierdził po posturze, niemalże biegiem zbliżyła się ku ogromnym schodom, u stóp których zasiadał tenże starzec, przelęknięty na dobre, w dłoni ściskający rodzinne ostrze, nienależące do rodziny jego, a tej będącej zleceniodawcą mężczyzny. Praca zobowiązywała na cały żywot, o czym przekonywał się bezustannie, tracąc dla nich wszystko, uprzednio owe
wszystko pozyskując. Poprawił się w krześle, kładąc ręce na stole, a w dłoniach obracając nóż, by tym samym manifestować niemą groźbę, którą dopełnił wrogi wzrok. Obcy przybywali, chcąc odkryć tajemnice tego miejsca, ale jako Strażnik nie mógł im na to pozwolić, a już tym bardziej zagubionej kobiecie, zapewne po prostu nazbyt głupiej i wścibskiej, by samodzielnie odnaleźć drogę.
- Miejsce nieczynne, jak widać - warknął chrapliwie, od dawna nie używał głosu, toteż zabrzmiał dziwnie obco. Skrzywił się na to, wzrokiem piwnych ślepi wpatrując się w głowę przybysza, gdy na biurko jęły spadać krople.
Świetnie, teraz nawet stół jest w tym śnieżnym syfie, pomyślał, ale zaraz sprostował informację, gdy ciałem nieznajomej wstrząsnął spazm, dopełniony szlochem i zgarbieniem pleców. Westchnął na to, przeklinając swoje dobre serce. Pewnie zostanie za to ukarany, Ragnar zaczynał stawać się pedantyczny w stosunku do tego typu pomocy, przyozdabiając psychikę starca coraz to nowszymi marami, cholerny magik. - No, już, bez takich - mruknął potulnie, mięknąc już całkowicie. Do czego to doszło, by tak łatwo rezygnować z roboty? - Przenocuję panienkę, za, choćby, zamiecenie schodów, ewentualnie... - mówił, ale zauważył, że nie reaguje, toteż pochylił się trochę do przodu, pragnąc chociaż chwycić ją za rękę dla otuchy, albo coś w ten deseń, ot, żeby pocieszyć, gdy odcięto mu dopływ tlenu, a odziana w szkarłat dłoń uniosła go, trzymając mężczyznę za gardło. Zacharczał dziko, walcząc o oddech, a rozsyłając wokół siebie krople śliny, które niejako zirytowały przybyszkę, jaka wreszcie uniosła głowę, ukazując twarz, a na niej błyszczące ślepię ze znamieniem Gryfa wokół niego, co momentalnie przyprawiło go o jeszcze większą dawkę strachu, który dopełniły nagle ukazane kły. Zapoznany z prawami zakonu, nie spodziewał się, że to on dostąpi niejasnego zaszczytu
przywrócenia do sił samego Gryfa, ale mimo to jął rozmyślać, iż to zabawna sytuacja: ktoś tak wszechmocny w ciele słabej kobiety. Co jak co, lecz majestatem to ona nie emanowała, za to najwyraźniej słyszała jego myśli lub po prostu wyczytała to z twarzy starca, albowiem wzmocniła chwyt i wykonała nieludzki zamach, wyrzucając mężczyznę w powietrze, na co w wyniku uderzył o marmurową posadzkę z nieprzyjemnym chrzęstem. Zarechotała pod nosem, zdejmując rękawiczkę i zrzucając kaptur, a przy tym przybliżając się do siwowłosego, odczuwając potworne nienasycenie, jakoby dziki zwierz rozszarpywał jej umysł w poszukiwaniu pożywienia, wędrował po labiryncie nieskończonych informacji i przekonań, nie odnajdując ni kęsa. Biodra godnie współpracowały ze zgrabnymi nogami, poruszając się z niemałą gracją, a krocząc ku trwożnemu starcowi, by tam pochylić się nad połamanym i sparaliżowanym człekokształtnym, jakoby oboje nie wiedzieli, że niebawem zostanie uzdrowiony. Zacmokała z niezadowoleniem, raz po raz zaciskając dłoń w pięść oraz następnie prostując, usiłując do zdrętwiałej kończyny doprowadzić trochę krwi, toć od wieków cierpiała katusze, zamknięta w nędznej trumnie, jak śmiertelniczka. Mierzył ją wzrokiem pogardliwym, zmieszanym z przerażeniem i szacunkiem, co w połączeniu wywołało u niej niekontrolowany rechot, gdy zanurzała szpony w jego krtani, by zaraz się do nie przyssać i posoką wilczego dziecięcia napoić zmysły, a przy okazji także powłokę, której nie zamierzała długo posiadać. Rozkoszowała się smakiem swego ulubionego napoju, a tak barbarzyńskiego, przed jakiego wypiciem wzbraniała się tyle lat, delikatnie i zmysłowo podrażniał jej zmysł smaku, doprowadzając do niejakiej ekstazy, objawiającej się błyskiem ślepi, z czego jedno nagle zaprzestało lśnienia i wróciło do normalnej formy wraz z kobietą, która oderwała się od swojej ofiary z niemałym szokiem. Orgia smaków rozpaliła jej płomienną niechęć do samej siebie, niezdatną do pojęcia, a jakże dobrze umieszczoną. Po zaczerwienionym licu jęły spływać łzy, a ona sama zerwała się z miejsca, ruszając biegiem w stronę schodów, gdzie rzeczywiście istniały drzwi, za którymi czaiła się straszliwa i nieprzenikniona ciemność, zupełnie dla niej nieobca. Bez cienia trwogi wstąpiła do środka, a cienie oplotły ją niczym swoją siostrę, w jednej chwili rozpoznając i przenosząc do odpowiedniego miejsca, do podziemnej sali, wypełnionej nikłym światłem świec, z ołtarzem na środku samym, gdzie przed obrazem jej samej klęczał mężczyzna, o włosach w odcieniu czystego błękitu, porównywalnie pięknego do nieba czystego, tak jak jego oczy, gdy gotów stanąć do walki odwrócił się i dostrzegł srebrnowłosą. Rozwarł usta, wpatrując się w nią z oszołomieniem, a doznając niemałego wzruszenia, gdy rzeczywiście ją rozpoznał. Zaskoczenie przemienił w uśmiech, lśniącym wzrokiem świdrując znaną mu posturę, by zaraz wyciągnąć ręce w geście zaproszenia, które przyjęła ze śmiechem dopełnionym łzami radości. Tak dawno nie było jej dane dotknąć jego twarzy, poczuć smaku warg, skryć się w ciepłem, jakim od wieków emanował, a którym dzielił się tylko z nią. Ragnar, Gryf Drugi, zarazem podwładny, kochanek, jak i niedoszły wróg, z niezłomnymi uczuciami łamiący stereotypy odnoszące się do odwiecznej rzezi podczas wojen między Gryfami, jakoby pokojowym był, tymczasem najbardziej plugawą kartę w całej sprawie posiadał, największą liczbę trupów nakazał zakopać, nie mrugnąwszy nawet powieką. Kłamliwy, zdradziecki, a jakże pociągający w tej intrygującej powłoce, nieprzyjemnie drapiącej jej twarz, gdy ocierał się o nią swoim nikłym, acz istniejącym zarostem. Łapczywie całował ją, nie pozwalając na chwilę potrzebną do zaczerpnięcia oddechu, silną dłonią pochwycił talię, uniemożliwiając jakąkolwiek ucieczkę. Zachłannie zasmakowawszy w dobrach życia śmiertelnego nie mógł oprzeć się jakże kuszącemu wyglądowi Pierwszej, choć doskonale wiedział, iż niebawem porzuci ciało, by nowe, obce przybrać i uniemożliwić mu większe rozmarzanie. Wtem oderwał się odeń z cichym jękiem, by otrzeć usta wierzchem dłoni i zadbać o figlarny uśmiech, miast przepisowego ukłonu. Ot, przywilej łóżkowy. Niebawem doń dołączyła, pozwalając sobie na zmycie jakże poważnego i chłodnego wyrazu twarzy, a zastępując go malutkim, niemal nieistniejącym uśmieszkiem. A jednak go ujrzał, choć nieco go to zaniepokoiło, jakoby tak czysto dobrotliwy gest czynił z niej przyziemną.
- Witaj w domu - wychrypiał pierwszy, czyniąc kolejny błąd. Typowe, jak na Ognistego, porywczość cechowała go niejednokrotnie, czyniąc zarówno wrogów, jak i sojuszników. Wtem i ona się odezwała, swym głosem mrożąc jego serce, a wspominając o utraconych chwilach, zmarnowanych sekundach, minutach, godzinach, a nawet latach, raniąc go dogłębnie, jakby sama siebie wtedy zgromiła.
- Nie tak go zapamiętałam.
Wyznanie niejako go wzruszyło, ale mimo to nie łudził się, że cokolwiek znaczy. W świecie takim jak ten nie było miejsca na szczerość i prawdziwość uczuć. Każdy bawił się każdym i należało tak funkcjonować, dostosowywać się. Właśnie to robili od lat. Dostosowywali się. Czyż nie?
- Pozostali będą zachwyceni - odparł wymijająco, dziwiąc się jej reakcji, jaką była zaskoczona, nieufna mina. Może nie pamiętała? Nikt nie wymagałby odeń całkowitej świadomości umysłu po tym, co przeżyła, to akurat oczywiste.
- Zachwyceni? - powtórzyła, po czym parsknęła, kręcąc głową. Idealnie ludzka. Idealnie fałszywa. - Dorwą się do mojego gardła i ze skowytem radości będą obserwować, jak konam. Idziemy?
A on wybuchnął gromkim śmiechem, chwytając ją pod ramię i dłonią wskazując na ścianę obok, poznaczoną wieloma zarysowaniami i splamioną krwią.
- Wiele się zmieniło, Wietrze.
Poranne promienie słońca okalały bladą twarz jasnowłosej kobiety, gdy ta, okryta śnieżnobiałą pościelą, usnęła przy czuwaniu nad potomkiem, jakże spokojnym, gdy tylko zdawał sobie sprawę z obecności matczynej duszy. Uśmiech rozświetlił lico głowy rodziny, kiedy, plecami zwrócony do okna, obserwował ukochane persony wsparty na łokciu. Niezdarnie pragnął zasłonić ich przed zdradzieckim światłem, zdatnym zrujnować lekki sen białogłowej, jednakże bez skutku, tylko pogarszał sprawę, co spowodowało wreszcie, iż rozwarła zielone ślepia, zaspanym i zamglonym wzrokiem wpatrując się w jakiś punkt przed sobą.
Nie chciała znowu upaść, jak zawsze mawiała, tłumacząc ten zabieg nierozumnemu mężowi. Nękana wieloma koszmarami powoli zatracała się w świecie Gryfów, gdzie nie istniało dla niego miejsce, nie mógł tam oferować wsparcia ukochanej, a jedynie próbować jak najskuteczniej odgrodzić od tamtej ciemności syna. Wpajała mu każdego dnia, przypominała o złu, jakie cechowało całe stowarzyszenie, rozglądała się z niepokojem, idąc po zakupy. Nie czuła się przy nim bezpiecznie, choć posiadał jakże barwną przeszłość, wypełnioną ranami postrzałowymi i wielokrotnymi złamaniami, aż nie był w stanie wykonywać swojej pracy. Ten fakt napawał go prawie tak samo wielkim strachem, jakim odznaczała się ona, przed czym dawny agent nie mógłby obronić delikatnej i drobnej kobiety? Nigdy nie odpowiadała wprost, raz nawet mówiąc, iż to nie jest dostępne dla jego słuchu.
- Nie chcę burzyć twojego starannie budowanego królestwa - szeptała tamtego wieczoru, drżącymi dłońmi głaszcząc jednego z bliźniaków. Szpital, białe ściany. Było jej doskonale w bieli, a mimo to wiecznie nosiła się na czarno, by być niezauważalną.
- Ty także jesteś jego częścią - odparł, pragnąc dołączyć do tej maskarady polegającej na głębokich wypowiedziach z ukrytym sensem. Bzdury. Preferował prawdę, najokrutniejszą, ale szczerą i pozbawioną nieodkrytych fragmentów. - Tak czy inaczej działasz destrukcyjnie, nie dając mi spokoju tymi całymi tajemnicami. Poproszę o więcej elementów, bym mógł je wreszcie poskładać.
- Musisz go bronić - powtórzyła dwudziesty raz, o ile się nie pomylił przy liczeniu, a po czym stwierdzał, że to bardzo ważne. Dawno odpuścił sobie domysły, jakoby przeważała w niej osobowość schorowana, szczególnie nocą, gdy tak łatwo ulegała emocjom, a zwykłe napięcie mięśni dostrzegała bez trudu. To zbyt proste rozwiązanie, a ona była po prostu zagadką, skrzynką bez klucza, a on próbował dostać się do niej wytrychem. - Jest ważny. Zna prawdę o wiatrach.
- Jaką prawdę? - spróbował, wykonując przy tym zapożyczony od niej tik, gdzie zginał, a następnie rozprostowywał palce. Dzięki temu wyzbył się irytującego i bolesnego skubania skórek, zamieniając je na coś mniej wyniszczającego. Uśmiechnęła się na to, w zamyśleniu kreśląc niewidzialne linie po twarzy i torsie dziecka. Nie zamierzała odpowiadać, pojął przekaz bez trudu, znając ją już tak dobrze. Patrzyła na niego w ten sposób dwa lata temu, gdy deklarował się na przeróżne sposoby, pragnąć tak naprawdę tylko jej zaimponować. A teraz byli tutaj, w placówce zdrowotnej, z dwójką synów. Życie okazało się dlań pasmem nieprzewidzianych wydarzeń, ale nie mógł narzekać. Zawsze potrafili wybrnąć z problemów, a ta dwójka ewidentnie do nich nie należała. Gdy myślał o tym tamtego poranka, nie był w stanie zrozumieć, dlaczego uczynili to, co rzeczywiście uczynili. Bo choć obaj wyglądali niemalże identycznie, to wciąż odnosił wrażenie, że coś przecieka mu przez palce tylko dlatego, iż pozbyli się jednego z bliźniaków, a dokładniej umieścili w domu dziecka, bez ambicji, bez rodziny, bez przyszłości.
Tak będzie bezpieczniej, zapewniała, korzystając z głosu kobiety szalonej, niestałej i rozchwianej. Nie ufał jej w takim stanie, ale gdy swoje słowa powtórzyła także rano, bez słowa protestu dokonał jakże haniebnego czynu, który nawiedzał go nawet wtedy, gdy pozostały syn drzemał spokojnie, niebudzony wrzaskami drugiego, ewidentnie bardziej buńczucznego syna.
- Zna prawdę o wiatrach.
Wtedy, o dziewiętnastej trzydzieści, po raz pierwszy stracił kontrolę. Wybuchnął, słuchając tej bzdury, jakoby jedno zdanie wyjaśniało wszystko, każdy grzech tracił na wartości w jej obliczu. Wiatry, wiatry, czym, do cholery, były wiatry? Zmarszczył brwi, zirytowany tymi rozmyślaniami, które zawsze wyprowadzały go z równowagi. A ona to wyczuwała, tak jak wiele innych, dla niego nic nieznaczących faktów, rejestrowała drgnięcia mięśni, odczytywała prawdziwe emocje, skrywane najgłębiej, dostawała się do każdych tajemnic. Przerażała go tym, że nie mógł zachować nic swojego, wszystko zagarniała, jakoby małżeństwo nie dopuszczało odrobiny prywatności, odrobiny własnych myśli.
- Nie bądź na mnie zły - poprosiła, mrugając prędko oczyma, by odpędzić trwożne obrazy, jakie tam pozostały. Chciał zagłębić się w jej umysł, poznać wszystkie sekrety, a swoje tajemnice wyrwać, znowu zamknąć we własnej skrzynce. Ot, marzenia. Żył marzeniami. - Przespał całą noc. Zdolny chłopiec.
Czy była człowiekiem? Czy jego syn nim był? Nie nadawał się na ojca, gdy opanowywały go takie myśli. Nie ufał własnej żonie i dziecku, może powinien odejść? I zostawić go z tymi szaleńcami, którzy raz w tygodniu niemalże siłą porywali blondynkę, by nazajutrz wróciła wyczerpana i z wieloma ranami. Nic nigdy nie mówiła, jak zwykle zresztą. Czasami żałował, że się z nią związał. Zapewne trwała jako seryjna morderczyni, cieleśnie wykorzystywana przez tych nienormalnych porywaczy. Zabroniła mu jednak wzywanie policji, bo
to nie jest sprawa przyziemnych, Tom. Ale jego już owszem.
- Powiedz im wreszcie - zażądał, pocierając skronie. Aż rozbolała go głowa.
- Dobrze wiesz, że nie mogę. - Odparła jak zazwyczaj. Nic nowego, niepokojącego.
- Możesz, ale nie chcesz. To ogromna różnica.
- Tom, proszę.
- Nie wiem jak długo...
- Tom.
Jęknął przeciągle, przewracając się na plecy i zasłaniając ślepia przedramieniem. Coś było na rzeczy, a on nienawidził niewiedzy, uznając takową za swego największego wroga. Jakby własna małżonka się nim nie okazywała.
- Nie wiem po prostu czy mogę ci zaufać.
Zapewne dotknęło ją to do żywego, przytaczanie ich kłótni równało się z obrażoną gospodynią domową na co najmniej tydzień, ale musiał spróbować. I tak byli nazbyt bliscy kłótni, to tylko jedna z jego słynnych taktycznych i zarazem destrukcyjnych zagrywek. Słyszał, jak bierze głęboki oddech, wyprowadzona z równowagi, nim odezwała się, radując należące do mężczyzny serce.
- Jutro. Jutro ci powiem.
Ale jutro nigdy dla nich nie nadeszło.
Ludzie nie doceniają tego, co mają. Kryją się przed światłem, zadają celowy ból, by uciec od czegoś o wiele mniej destrukcyjnego. Myślę. Nad tym, co zrobiłem i co zamierzałem zrobić. Poderżnąć im wszystkim gardła, pierdolone żyły podciąć, by wykrwawili się na śmierć. Plugawią ten świat. Ludzie nie doceniają tego, co mają. Wybrano mnie. Muszę to dokończyć. Muszę ich wybić, każdego jebanego człowieka, który się przeciwstawia. Ona mnie wybrała. Jest moją nową matką, przewodzi moim ciałem, dumnie kroczę tylko z jej powodu. Upadłem, przez zakłamaną rodzicielkę, ale Wiatr okazał się łaskawy. Podobno znam prawdę o wiatrach. Ale ona ją ukryła, jest dobra. To tylko próba. Kolejna próba.
Ale to tak boli... zaciskam zęby, drżące ciało wyjawia jednak wszystko, każdy słaby punkt, do którego zyskał dostęp. Wiadro nie jest pełne. Nigdy nie będzie pełne, wiem to. Jest przebiegły, ale i przewidywalny. To łgarstwa, jak wiele innych. Nie wypuści mnie nawet, gdy zadanie zostanie wykonane. Oszust. Nadgarstki i kostki pieką, ale to nic w porównaniu z większą dawką bólu, tą odczuwaną w dolnych partiach ciała. Tak nędzna tortura, a ja tak niej uległem. Wiatr byłby zawiedziony. Nie przyjdą po mnie, wiem to. Nie wolno zakłócać prób. To zabawne, zabawne jak cholera: pozbawia mnie palców, następuje seria wrzasków, szamocę się w łańcuchach, zdzieram płaty skóry, ale wtedy przybywa śmiech. Endorfina rozchodzi się po ciele, niwelując uczucie bólu, a rozpoczynając regenerację tkanek, o ile dobrze zapamiętałem formułkę, jaką wymawiała codziennie Pierwsza. Tępe impulsy zakłócają spokój, nie pozwalają zasnąć. Jednostajny rytm sprawia, że jestem bliski szaleństwa, wiecznie to samo. Ten sam cykl, powtarzany po wielokroć. Mój śmiech, ochrypły i bolesny, gdyż zdarte gardło daje o sobie znać, zapewne przyzywa go i powiadamia, a strach opanowuje każdy mięsień ciała. Trwoga nie pozwala mi nawet drgnąć, tylko siedzę, pochylony, wisząc na metalowych więzach, modląc się, by wyszedł. Zniknął. Nie. Nie chcę. Błagam. Czuję łzy, nienawidzę tej słabości. Sprawia mu radość, motywuje do działania.
- Z dziecięcą łatwością przechodzisz z rozbawienia do rozpaczy i przerażenia - mówi, stwierdza fakty. Lubi fakty. Też je lubiłem. Dopóki nie uświadomiły mi, w jakim gównie się znalazłem. Nienawidzę faktów. Nienawidzę siebie. Nienawidzę jego. Nienawidzę życia. - Dobrze.
Nic nie jest dobrze. Nigdy nie było. Obaj o tym wiemy, ale jemu kłamstwa przychodzą z łatwością. Kiedyś przestało istnieć, teraz jest tylko ból, cierpienie, radość i rozpacz. A on niczego nie chce, robi to, bo daje mu to radość. Psychopatyczna żądza, prawda? Powinienem to rozumieć, ale pierwszy raz oglądam spektakl z perspektywy ofiary. To naturalna kolej rzeczy, jeden musi być silniejszy od drugiego, litość odeszła wraz z pokojem. Dobrze.
- Tysiąc minus jeden? - szepcze obok mojego ucha, szarpię się w bok. Głupie skradanki. Nie bawię się w tę grę, nie jestem w stanie. - Tysiąc minus jeden - powtarza, tym razem twierdząco, a ja gwałtownie nabieram powietrza, zaskoczony szczękiem metalu obijającego się o metal, lecz z otępienia wyrywa mnie zaprzyjaźniona fala cierpienia. Wrzeszczę, zdzieram gardło, ignorując piekący ból w krtani, gdy do wiadra spada kolejny palec, a nagła pustka, niemalże namacalna sprawia, że kolejna cegiełka szaleństwa ma przyjemność zawitać do całego muru. Nie chcę. Dlaczego? Co mogłem zrobić inaczej, by tego uniknąć?
- Proszę - łkam, co dziwi mnie niezmiernie. Ale może na to właśnie czeka, wypuści mnie zaraz po tym. - Błagam, zabij mnie...
Olśniewająco biały uśmiech wyróżniający się spośród wszechobecnej ciemności.
A potem?
Potem był tylko ból.