Pogadaj z nami :D

czwartek, 22 października 2015

All I am is a mess.

Lśniąca twarz księżyca była obiektem obserwacji wielu osób na całej kuli ziemskiej, wprawiając w zachwyt i zmuszając do przemyśleń na temat wszystkiego, a zarazem niczego, bo czymże byli mali, nieznaczni ludzie, w porównaniu do nieskończenie wielu gwiazd? Jestem nikim, pomyślał Sirius, a Smutek mu przytaknął.
- Jestem nikim - powtórzył Smutek, równie cicho i delikatnie, szeptem ledwie łaskoczącym szyję swojego partnera. - Ledwie cząstką wielości.
Pheles już nie odczuwał duszącego ucisku w okolicach serca, jakoby trwogi, gdy tamten bez problemu, jak i chęci, odczytywał jego myśli. Ze spokojem przyjmował go w swoim umyśle, mościł mu posłanie z ciepłych uczuć i kołysał do snu, za prośbą i potrzebą obustronną. Przy nim wszystko blakło, nie wydawało się tak nadzwyczajne, jak niegdyś, gdy kroczyli osobnymi ścieżkami i ledwo kolidowali, niechętnie, ale z jakąś tajemniczą przyjemnością tenże fakt odkrywali, czyniąc tracony czas wydarzeniami wartymi zapamiętania. Tymczasem aktualnie całego pragnął zagarnąć jedynie dla siebie, oddzielić od niszczycielskiej siły społeczeństwa i samego siebie, by mógł żyć i czerpać oddechy, gdy tylko zapragnie.
- Nie chcę cię zniszczyć - mówił Smutek, wtrącając tę uwagę po raz kolejny, usprawiedliwiając swoje złe podejście. - Byłaby to strata podwójna.
- Lub zysk - wtrącił Sirius, zataczając koło inaczej brzmiących, lecz nadal takich samych słów.
Obejmowani przez wiatr niewypowiedzianych zdań i uciekających prawd, po prostu trwali, nie chcąc zmieniać niczego, mimo konieczności, albowiem nic nie winno być wiecznie stałe. 
- Chaos jest konieczny, Syriuszu. Nie pragniemy zimna, a pomimo tego je akceptujemy. Podobnie z nieporządkiem. Przyjmij go, tak jak przyjąłeś mnie.
Mroźne krople uniósł następny podmuch powietrza, przez co nie zostały początkowo dostrzeżone, ale zaraz po tym już otarte. Ucałował Pheles blade lico Smutku, chcąc a, jak zwykle, nie mogąc, lub nie potrafiąc. Obawa przed rozstaniem utrzymywała go gorączkowo przy tym, sprawiając jedynie, iż wyrwanie go ze szczęścia zmieszanego z rozpaczą stało się zadaniem niemal niemożliwym, oczarowany magią realistycznego, choć nieco mdłego krajobrazu rozciągającego się przed nimi nie zamierzał się poddawać, ni ulegać czemuś tak nieistotnemu jak czas.
- Czas nie czeka na nikogo - skarcił go Smutek, choć wcale tego nie chciał, a jedynie unosząc się honorem i nieznaną dotąd szlachetnością, o którą nigdy by się nie posądził. Wyidealizowany, zgodzili się obaj, zdając sobie sprawę z tego ciosu. To nie było prawdą, tylko marzeniem, ot snem jednym z wielu.
I dlatego zbudził się wreszcie, uświadamiając sobie, iż ponownie zasnęli w podobnej pozycji, gdy jeden drugiemu książkę czytał, najwyraźniej nader nużącą i pozbawioną wybuchów oraz pięknych dam, w jakich gustował białowłosy Smutek. Leżeli obok siebie, dzięki czemu mieszały się oddechy dwóch współlokatorów, oświetlonych przez nikłe światło poranka, o tej porze roku wyjątkowo chłodnego i surowego, nijak zachęcającego do współpracy. Przebudzony prawie całkiem Remus spoglądał swymi nieodgadnionymi tęczówkami, uśmiechając się lekko, acz niepewnie, jakoby nie wiedział czy to sen, czy też jawa. Wrócił w takim stanie od dyrektorki, po rozmowie zapewne istotnej, ale przezeń zatajonej.
- Witamy księcia - wymruczał, drapiąc się po głowie, bardziej w zamyśleniu niż odruchu innego rodzaju.
Przybliżył się doń Sirius, nie zważając na zdrowy rozsądek i sennie jeszcze musnął jego wargi, powolnie, lecz zmysłowo czyniąc to ponownie, i jeszcze raz, aż uświadomił sobie, iż Smutek nie pozostał bierny. Jakby nadal we śnie, lecz jakoś prawdziwiej, rozpalając ogień w sercach bijących niewiarygodnie podobnym rytmem, czynili dotąd zakazane i dalekie od rzeczywistości, trzymając się przy tym za ręce, niejako stając się wreszcie, po tylu usilnych próbach, jednym i tym samym, choć nadal odrębnym, ignorując czas i gwiazdy, wszelakie istnienia i smutki swoje oraz innych, tylko oddając się chwili, naprzemiennie ocierając łzy, łzy radości, a z drugiej strony rozpaczy, bo destrukcyjnej działalności Smutku nie zdoła stłumić najpiękniejsze uczucie.
Ja wiem że nikt tego nie czyta, ale żeby być fair z samą sobą zamierzam to kończyć, so.
Hejty zbędne.

piątek, 16 października 2015

Stop the bats.

and not come back.

Tonąc we własnych myślach przesuwał palcem wzdłuż blizny ciągnącej się przez całe ramię. Ciemnowłosy mężczyzna, muskularny i z parudniowym zarostem ukazującym się już na twarzy, niezważający na pełne nieufności spojrzenia i ewidentną niechęć siedzącej obok staruszki, która niby przypadkowo co chwilę trącała jego plecak z nadrukiem moro. Całkowicie nieetycznym było przecież, by ktokolwiek obok niej zasiadł, skoro jeszcze posiadała reklamówkę. Reklamówki też muszą odpoczywać. Autobusem trzęsło, gdy toczył się po podziurawionych drogach centrum Nevermind, miasta, w którym dawno ciemnowłosego nie było. I nijak nie wiązało się to z wykonywanym przezeń zawodem, gdyż po prostu zatrudnienia nie posiadał, a jedynie usiłował utrzymać się z ulicznych występów, aby nie nadwyrężać funduszu, jaki zwyczajnie mu nie przysługiwał, a jaki miał obowiązek dostarczyć prawowitemu właścicielowi. Dawny żołnierz, skrywający twarz pod daszkiem czapki z logo Batmana, niegdysiejszym prezentem od ukochanej. Nikt w pojeździe nawet nie drgnął, gdy ciałem rosłego mężczyzny wstrząsnął szloch, a drzwi otworzyły się, ukazując pełen majestat potężnego muru, a także szczerozłotej bramy, której strzegły dwie tajemnicze osobowości, a jaka otworzyła się przed tajemniczym człowiekiem, aktualnie ocierającym łzy własnych i dotąd skrywanych słabości, które teraz musiał wyciągnąć na wierzch.

~*~
- Sheridan, do dyrektorki.
Ucieszył się niezmiernie, mimo obaw, iż coś zbroił i nawet o tym nie wiedział, ale wszystko było warte, byle ominęła go fizyka. Toga zadowolony się nie wydawał, ale nie chciał teraz o tym myśleć. Co prawda zrobiło mu się trochę żal porzuconego azjaty, ale to nie on za nic nie mógł zrozumieć tegoż przedmiotu. Niech pocierpi. Zważywszy na wydarzenia ostatnie nawet radowała go perspektywa odetchnięcia od niezręcznej atmosfery, jaka towarzyszyła im nieustannie, choć w rzeczywistości nic takiego nie zrobili. Nierzadko spali razem, w końcu bracia tak robią, gdy zapomną teleportować się do siebie z powodu własnego lenistwa. Z drugiej strony nie wiedział o braterstwie nic, tak jak o normalnych więziach rodzinnych, toteż na pewno nie zamierzał siebie za to obwiniać. Maszerując korytarzami nie dostrzegał nikogo, tylko parę wagarowiczów, którzy nie zamierzali kisić się w klasie podczas ostatnich z ciepłych dni tego roku. Pojmował ich w najgłębszym tego słowa znaczeniu, ale jego zaległości z przedmiotów były niewiarygodnie duże, zatem postanowił zmarnować taką piękną okazję i przyłożyć się do czegoś, choć w zasadzie nie miał po co. Nikt go nie kontrolował, tylko Syriusz czasami przyczepił się do jego ocen, zagroził wyrzuceniem tego cholernego indyka, na co Maisie oburzała się niesamowicie, zaczynając wydawać bliżej nieokreślone dźwięki, gdy długowłosy mierzył ją morderczym wzrokiem. Zabawni ludzie, nie ma co.
Nierzadko bywał w tymże pomieszczeniu, ale teraz jego zmysły zaczęły szaleć, gdy wyczuł odór papierosów, zmieszany z nieznanym dotąd zapachem cytryny. Bez trudu dostrzegł jeden jedyny, śnieżnobiały kosmyk pośród kruczoczarnej burzy włosów, nim mężczyzna odwrócił się, ukazując swoje oblicze, poznaczone bliznami i wyrażające dogłębny smutek, jak i wiele przeżyć, nieznanych tak młodej osobie, jaką był Abel. Uderzyło to weń ze wzmocnioną siłą, gdy najgłębiej skryte wspomnienia zaczęły nacierać nań bez ustanku, nie pozwalając na chwilę wytchnienia. Jeśli tak wyglądało uosobienie rozpaczy, to nigdy nie chciał poznać jej smaku. Wtem dyrektorka odchrząknęła, przerywając chwilę szoku i gorzkiej niewiedzy, dlaczego został tu wezwany. Dotąd nawet jej nie zauważył, zniknęła w tłoku całej reszty informacji, jakie odnotował jego umysł. Rozluźnił dłonie, uprzednio nieświadomie zaciśnięte w pięści, by móc dowiedzieć się czegoś więcej, a nie opierać się na samych domysłach.
- Na samym początku pragnę wspomnieć, iż nie wiem jak przeprowadzić tę rozmowę - powiedziała po prostu, siadając w swoim fotelu, jakoś niezgrabnie, jakoby sama się czymś trudziła. Już same słowa go zadziwiły, przeważnie odznaczała się pewnością siebie i niewiarygodną elokwencją. - Niechętnie także zmuszam cię do przypomnienia sobie o tamtych dniach - zwróciła się do chłopaka, przy okazji wskazując stojące nieopodal krzesło, przeważnie nieużywane, bo Potter nie gustowała w przyjmowaniu większej ilości ludzi, a przynajmniej takie plotki krążyły po szkole. - Wychowywałeś się w sierocińcu, o czym przypominać ci nie muszę, jednakże nie jesteśmy tutaj sami, a pan Sheridan...
Początkowo uznał, że oszalała i zwraca się do niego w trzeciej osobie, ale wtedy zdołał połączyć fakty, rezygnując z codziennej głupoty na rzecz niedowierzania. To śmieszne, na dodatek zupełnie niefilmowe, oto przyszła sierota do dyrektora, zasiadła obok własnego ojca, po czym dowiedziała się o tym bez żadnego dobrego podkładu muzycznego. Bzdura. Zacisnął dłonie na kolanach, próbując zemdleć, cokolwiek, byle tutaj nie siedzieć. Byle wrócić do bezpiecznego domu, jaki zdołał sobie zbudować, a do jakiego wpychał się z buciorami ten, który go porzucił. Nie chciał mieć do czynienia z tak depresyjną osobą.
- ...i postanowił zabrać cię ze sobą.
Mimo że nie słuchał, parsknął śmiechem, rozluźniając się nieco. Żarty to akurat jego bajka, nie wspomniawszy o zwyczajnie głupawych propozycjach, bzdurnych pomysłach. Rozsiadł się buńczucznie, przybierając znaną doskonale maskę, na co kobieta skrzywiła się delikatnie, ale nawet to go nie zraziło. Zrobiłby wszystko, by tu pozostać, mając co prawda tylko jedną osobę, lecz za to jakże prawdziwą. Nie śmiał wątpić w to, że James zrobiłby dlań to samo. Cierpiący na fizyce James, co tylko dodało mu sił w tej nowej bitwie o niezależność i szczęście, które niewątpliwie mu przysługiwało.
- Nigdzie się stąd nie ruszam - oznajmił bez żadnych podchodów, splatając ręce na karku. - Nie mam ojca.
- Ranisz moje serce - odparł mężczyzna równie swobodnym tonem, który przyprawił go o dreszcze, tak znajomo brzmiał. Niczym on sam.
- Niewątpliwie. Nie jestem delikatny, też zostawiłbym dziecko wśród obcych ludzi.
- Zawsze istnieją powody.
- Powody niczego nie wynagradzają.
Mierzyli się wzrokiem nieugiętym, niezdradzającym niczego prócz obosiecznej złości, jakby obaj jakoś sobie uprzednio zaszkodzili, choć widzieli się pierwszy raz w życiu. Nagle, wbrew wszelakim oczekiwaniom, mężczyzna uśmiechnął się słabo, ale oczy nadal pozostały smutne, puste i niewidzące. Ciekawe gdzie przebywa...
- Dziękuję za rozmowę - powiedział, zaskakując syna jeszcze bardziej, gdy następnie wstał i skierował się do wyjścia, tylko machając ręką w stronę dyrektorki, równie zszokowanej. Kto normalny tak sobie odpuszczał? Może niezrównoważony? Nie chcąc utracić jedynego spotkania ze swoim rodzicielem, a myśląc pesymistycznie: z jedynym pozostałym przy życiu rodzicem, dodatkowo do reszty ujmując sobie w oczach przywódczyni placówki, wybiegł za nim, przewracając przy tym krzesło, ale na korytarzu został niemalże rzucony na ścianę. Oddychał miarowo, chcąc najpierw rozeznać się w sytuacji i dopiero wtedy przeprowadzić jakiś atak, kiedy odkrył, iż to nadal on. Jego ojciec. Jego ojciec. - Idą po ciebie - wypalił dorosły, z miną poważną mimo tego, że prawdopodobnie tylko mamrotał bez sensu. - Ukryj się albo zginiesz - wyszeptał jeszcze drżącym głosem, nim spojrzał w bok i w panice uciekł, czyniąc z tego jeden z najbardziej porąbanych dni w historii życia Remusa Sheridana. Jezu.
>"ohohoh napisze rozbudowaną notkę"
>"omjean nie chce mi się już"
>pod koniec zacznij biec z tempem fabuły
>przegraj z życiem.

niedziela, 4 października 2015

To mógłby być naprawdę przyjemny dzień. Część druga.

Audycja zawierać może wyrazy uważane za wulgarne. Propagować złe zachowania, być demoralizująca, niewnosząca morałów, a także wydawać by się mogło, że została pozbawiona logiki i sensu. Spokojnie, to tylko pozory. My takowe znaleźliśmy, więc (zwłaszcza) Wam nie powinno to sprawić trudności. ^w^

~*~



— Mam pomysł. —wstałem z miejsca, po czym szybkim krokiem ruszyłem w stronę wyjścia z kawiarenki. Przy drzwiach jednak odwróciłem się za siebie i gestem dłoni nakazałem bratu, aby podążył za moim śladem.

  Naiwny myśląc, że ogarnąłem, o co mu chodzi. No, ale cóż, jak waćpanna macha jak na sługę, to się sprzeciwiać nie będę. Wzruszyłem tylko ramionami w odpowiedzi na pytające spojrzenie kelnerki i ruszyłem posłusznie za Naokim.
—Czym zaś błyśniesz? — mruknąłem zaczepnie doganiając go.

—My błyśniemy — poprawiłem go, odciągając gdzieś, gdzie ludzie nie będą zmuszeni deptać nas, a ja będę mógł w spokoju wyjaśnić mu, o co tak naprawdę chodzi i co wymyśliłem. Tak, więc gdy łokciami utorowałem nam drogę między żywymi, znaleźliśmy się na ławce przed sklepem odzieżowym, gdzie na nasze szczęście nie stało stado śliniących się nastolatek.
— Słuchaj, możemy pomóc w rozpromowaniu tej kawiarenki. Mamy przecież magię, czego nam więcej potrzeba? —  I na dowód potwierdzający moje słowa uniosłem do góry dłoń, której opuszki palców zapłonęły niebieskim ogniem.

 Patrzyłem na niego tępo. A dokładnie na płomień smyrający jego palce, czekając tylko na moment, gdy alarm przeciwpożarowy ugasi jego zapędy. W przenośni i dosłownie. — Wiesz Nekuś, wokół podpaleń zawsze jest dużo zamieszania, ale nie sądzę, że to taki dobry pomysł na rozkręcenie interesu. — uniosłem wysoko brwi, krzyżując ręce na piersi.

Pokręciłem jedynie głową na boki uświadamiając mu, iż nie o to mi chodziło, a on nie zrozumiał niczego. Chcąc, więc, aby w prosty sposób załapał jak ma wyglądać plan stworzyłem z ognia małego, niegroźnego króliczka, który robiąc slalom między ludzkimi nogami pokicał do stojącej nieopodal, widocznie nudzącej się dziewczynki. Uśmiechnąłem się pod nosem, gdy mała kucnęła i zaczęła go głaskać, a on w nagrodę uciekł jej prosto pod drzwi ów kawiarenki, gdzie młoda również zawędrowała. Ogniste zwierzątko zniknęło, a ona bardziej zainteresowała się szyldem wiszącym nad jej głową, który z chęcią zapraszał do środka.
I co? I weszła.

— Skubany zawsze znajdzie okazję by pobawić się swoimi figurkami. — wykrzywiłem usta w szeroki uśmiech pojmując, o co chodzi. I nawet pomysł ten spodobał mi się. Co zbiera najwięcej widowni? Magia. Co najchętniej dzieciaki oglądają? Magię. A czym dysponujemy? Ano właśnie rzekomą magią. W wersji upośledzonej z lekka i kulejącej, ale nikt o tym przecież wiedzieć nie musi. Byle zrobić show.
— Czyli co? Mamy dać pokaz umiejętności? Liczę, że coś nam z dniówki odpalą.

— A jak nie inaczej. — wykrzywiłem usta w szatańskim pół uśmieszku, po czym usadowiłem się wygodniej na swoim miejscu, jedną nogę zginając w kolanie i podciągając sobie aż pod samą brodę, a drugą prostując. Tak właśnie siedząc mogłem w spokoju lustrować wzrokiem ludność przeciskającą się między sobą i specjalnie podtykając im pod nogi ogniste wytwory, które prowadziły prosto do ów kawiarenki. Cholera, to działało.
— Dawaj, Kas, bo ci życie minie. Zróbmy zakład. Ten, kto zwoła tam więcej ludzi wygrywa, a przegrany stawia mu w kawiarni to, co będzie chciał. — spojrzałem się na niego z ciekawością czekając na jego reakcję. No co? Nawet ja czasami mogę się trochę pobawić.

— Oh, to będzie dla mnie ekstaza widzieć, jak wypłakujesz łzy nad ostatnim groszem, płacąc za moje zachcianki. — westchnąłem rozmarzonym głosem. Zakład? Lepiej trafić nie mógł. Odszedłem na kilka metrów, rozglądając się za potencjalną klientele. I ofiarę moich głupich pomysłów. W normalnych sytuacjach z pewnością wystarczyłby głupkowaty uśmiech, urok osobisty zaledwie, ale z tym nie wygram zakładu. Zacząłem powoli zbierać cień na palcach. Nigdy mi to za dobrze nie wychodziło, ale motyla z pierwszym stopniem niepełnosprawności jeszcze potrafię stworzyć. No dobra, ćmę na sterydach. Czepiacie się.
 Gdy uznałem to za twór mniej więcej stabilny puściłem go, lekko wodząc w stronę młodzieży czekającej przed sklepem. Motyl koślawo opadł na telefon, który jeden z nich uparcie badał nosem, co spotkało się… no dobra nie spotkało się, bo wesoła gromada na przerośniętego robala zareagowała krzykiem, a właściciel smartphona omal go nie wypuścił. Nie wiem, czy się zmieszałem, czy od tak z kaprysu twór rozpadł się i niczym taki wąż począł ślizgać się pod nogami. Ledwo nakierowałem go, by ratował sytuacje i prześlizgnął się do wejścia kawiarenki, gdzie dopiero zniknął całkowicie.  Najśmieszniejsze, że grupa ochoczo poderwała się z ławki, jednak nie poczęła szukać terapeuty, tylko poszła w stronę w kawiarni.
 Uradowany z sukcesu odwróciłem się w stronę Naokiego racząc go wystawionym językiem i ruszyłem w dalszą część galerii, by kontynuować łowy.

 Z ciekawością godną dziecka obserwowałem poczynania Kasa w sprawie ściągnięcia klienteli do ów kawiarenki. Szczerze powiedziawszy zabawnie było patrzeć na jego początkową nieudolność i kiedy już naprawdę myślałem, że nici z jego ćmów na sterydach pojawił się wąż, który bez problemu zaprosił gromadkę dzieciarni do środka.
— Też mi coś. —mruknąłem z kpiną pod nosem, na jego wystawiony język odpowiadając środkowym palcem. Jeśli myśli, że dam mu tak łatwo wygrać jest w ogromnym błędzie. Osobiście dopilnuje, aby wydał wszystkie swoje kieszonkowe na moje zachcianki.

 Parę osób mnie zaczepiło, parę dało się namówić, a parę omal nie zeszło na zawał widząc latające, tudzież pełzające cieniste mary. Jak na moje umiejętności magiczne i reprezentacyjne to bardzo dobry wynik.
— Ciekawe ile Naoki nałapał. — mruknąłem do siebie wychodząc z ustronnego, porcelaną zdobionego publicznego miejsca. Znaczy prawie, bo szok, jaki doznałem odchylając drzwi lekko mnie zamroczył. Przede mną stał oparty o ścianę całkowicie obcy i nieznany szatyn. Chodź, co ja tam mogę powiedzieć z moja prozopagnozją. I bezczelnie wgapiał się we mnie tymi swoimi jaskrawymi, jednak zimnymi oczami. No rozumiem potrzeba i te sprawy. Co z tego, ze reszta kabin jest wolna. Trzeba jak sęp wgapiać się w tą, gdzie akurat byłem. Nie wnikam, ludzie fetysze mają różne. Może akurat w tej papier z jedwabiu, czy co. Ja tam w srajtaśmach nie wybrzydzam.
 Ruszyłem się dopiero, a raczej zwiałem, jak oparzony, gdy nieznajomy uśmiechnął się do mnie. Jednak nie był to uśmiech ani trochę przyjazny, czy miły a raczej, co najmniej dziwny. Nie odwzajemniłem go. Nawet o tym nie pomyślałem. Byłem za bardzo pogrążony w szoku, jak zajęty sposobem najszybszego zwiania z jego pola rażenia. Chciałem tylko umyć ręce i zapomnieć o tym dziwnym incydencie.
Odkręciłem kran, jednak zanim zacząłem myć ręce, mój, jakże ułomny mózg kazał mi się odwrócić w stronę kabin, gdzie jeszcze przed chwilą czatował nieznajomy. Oczywiście nie było tam. Więc gdzie zaś poszedł? Czyżby załatwić potrzebę? A skądże! Jakby nigdy nic stał za mną, olewając całkowicie przestrzeń osobistą. Moje serce zawyło arie pogrzebowe, a ja chyba kicnąłem na pół metra w górę.
— C- czegooo… — nie zdążyłem wyjęczeć pretensji, czy nawet testamentu, gdy tamten z wyszytym na ustach paskudnym uśmieszkiem złapał mnie pod brodą zaciskając palce na mojej żuchwie. Gwałtownie pchnął mnie na ścianę. Niemiły ból rozszedł się po ciele, jednak został on skutecznie zagłuszony przez ciepło jego warg. Tak nagle, bez ostrzeżenia.  Nie wiem, co było silniejsze. Uczucie strachu, czy obrzydzenia. Mogłem spodziewać się rzeczy wielu, ale to było całkowicie irracjonalne. Starałem się go odepchnąć, ratować przynajmniej łapiąc go za kłaki, jednak jakaś niemoc we mnie wstąpiła. Pół biedy, jeśli to byłaby taka, jaką sobie pewnie w tym momencie wyobraziliście. Tu raczej ogarnął mnie jakiś paraliż. W zastraszający tępię postępujący od palców po resztę ciała, który po chwili zamienił się w senność. Czułem, jak ślizgam się po płytkach, jednak zrobić nic nie mogłem przez ciemną mgłę zachodzącą mi na oczy.

Czas mijał i mijał, a ludzie coraz ochoczej schodzili się pod drzwi małej, niegdyś jeszcze "niewidocznej" dla oka kawiarenki, która w tym momencie pękała w szwach od tłumów jakie oblegały stoliki, a biedna kelnerka wkładając w swoją prace wiele wysiłku biegała od klienta do klienta, odbierając zamówienia. Cóż, widocznie nigdy nikt nie przypuściłby, iż to miejsce zacznie w końcu żyć, więc zatrudniono tylko jedną osobę na jedno jedyne stanowisko.
A ja?
Siedziałem wygodnie na jednej z wolnych i ustawionych na uboczu ławeczek, by móc w spokoju obserwować wszystko, co dzieje się wokół. Można by rzec, że nasza misja została wykonana, zrobiliśmy dobry uczynek, jednak brakuje pewnego dość rażącego elementu gry, a mam na myśli Kasene, który jakiś czas temu znikając mi z oczu nie pokazał się do tej pory. Chcąc nie chcąc mógłbym w sumie wstać i pójść zamówić sobie ciastko, lecz sumienie boleśnie dźgało mnie w żebra sycząc, abym poszedł go poszukać. W końcu z jego orientacja w terenie nic nie wiadomo i mógł zgubić się nawet w kiblu - co było bardzo prawdopodobne.
   Z ciężkim westchnieniem wstałem, więc z miejsca, przy okazji rozglądając się na boki z nadzieją zauważenia brata. W pewnym momencie ku mojemu zadowoleniu poszukiwany sam napatoczył się pod moje buty, prawie, że depcząc mnie. Jego mina nie wskazywała na to, że zezłościł się z powodu braku papieru w toalecie, a mówiła bardziej, iż jest mocno wkurzony, co działo się praktycznie... Nigdy?
— Co ci? — uniosłem brew ku górze, lustrując brata niepewnym wzrokiem.
— Jak to co? — odburknął, prychając pod nosem. — Ja się powinienem spytać, co tobie. Czekam na ciebie do cholery, a ty siedzisz sobie w najlepsze.
— Słucham? — W tym momencie odjęło mi mowę. Przez pierwsze dobrych parę minut nie miałem pojęcia jak na to odpowiedzieć. Tak, ja nie wiedziałem jak otworzyć gębę i to po raz pierwszy w życiu. Nim, więc zdążyłem zrobić cokolwiek innego i nim zdążyłem zorientować się, o co chodzi, każde z nad rozeszło się w inna stronę.

— Matulu, kochaniutki, nic ci nie jest..?
— Ahgaaaaaa!
 Wydarłem się, jak katowany niewierny, gdy przed obliczem zamajaczyła mi się postać starej wiedźmy, która z jakiegoś powodu klepała mnie zimnym łapskiem po policzku. Rozwarłem gwałtownie oczy i podskoczyłem do góry, zahaczając czubkiem łba o umywalkę.  Z gardła wyrwał mi się dziwny jęk, w którym zawarty był cały ból mego życia doczesnego.
— Czemu leżysz na podłodze? Co się stało? — padło pytane, które odpiło się jak piłeczka od mojego trzewioczaszki by wypaść z drugiej strony. Właśnie. Co ja robię na parkiecie w męskim kiblu? Przyszedłem załatwić potrzebę, a potem… No właśnie, co?
 Wzruszyłem ramionami odnajdując w wiedźmie osobę sprzątaczki, która szkalowała mnie wzrokiem wystraszonego zwierza, gotowym wzywać z mojego powodu przynajmniej papieża.
— Nie. Nie wiem. Przepraszam. — mruknąłem zmieszany podnosząc się z podłogi. Nie przejmując się kobietą, spritem wybyłem ze sracza w myśl, że nie wiem ile tam leżałem, dlaczego tam leżałem i jak się nie pośpieszę to mnie Naoki położy. Tylko tym razem w trumnie.
 — Nekuś, kocie, nie wiesz, co się stało.. o. — z piskiem gumofilców wypadłem na alejkę pod kawiarnią, gdzie balował Naoki. Jednak mina, jaką mnie uraczył zgniotła mnie mentalnie w kulkę. Nie zdążyłem nawet zapytać, jakie podpaski mam mu kupić na PMS, gdy po prostu splunął na mnie jadem.
 — Oh, humorek ci się poprawił?
Stanąłem jak ten głupi, z głupim wyrazem twarzy, nie rozumiejąc skąd tyle w nim agresji. Mam wiecznie optymistyczne podejście, a że się szczerze jak debil to winna genów. Nie powinien narzekać. Ma identyczne.
— O co ci chodzi..?
— Teraz udajesz niewinne dziecko, a przedtem szczekałeś, że gęba ci się nie zamykała.
 — Naoki, o czym ty...
— O tym, że z takim językiem to możesz do lustra, a nie do mnie.
 Zmierzył mnie wzrokiem pełnym pogardy i nienawiści, że aż mi wszystko opadło. Nawet nie stęknąłem w odpowiedzi, tylko tępo wpatrywałem się w niego starając ogarnąć, co zaś zrobiłem. Naoki widząc, że zdołał mnie zgasić, machnął ręką i odszedł, na końcu życząc mi trochę pieprzu w życiu.

Nie rozumiałem, skąd tak nagła zmiana nastroju u Kasene. Zupełnie, jakby w jednym momencie był kompletnie inną osobą, by następnie znów wrócić do prawdziwego siebie. Nigdy w życiu nie spotkałem się jeszcze z tym, aby TEN Kas pałał taką agresją do otoczenia i pluł jadem na wszystko, co spotka na swojej drodze. Szczerze mówiąc teraz wolałem przeczekać jego nagle zmiany nastrojów nie chcąc, aby w pewnym momencie mi, bądź jemu stała się krzywda... Choć bardziej prawdopodobnie byłoby, iż on wyląduje na wózku. Chcąc, więc uspokoić się bez większego kombinowania wparowałem do kibla, tym razem bez zamiaru załatwienia swojej potrzeby, a po prostu dla namysłu. No błagam, kto zaprzeczy temu, że toaleta to najlepsze miejsce do rozmyślań? I byłoby tak, gdyby nie obecność pewnego tajemniczego szatyna, bezczelnie wgapiającego się na mnie. Na początku totalnie olałem jego obecność, machnąłem na to ręką twierdząc, że nie lubię tracić czasu na idiotów. W miarę upływu chwil zacząłem mieć jednak duże wątpliwości, co do "machnięcia na to ręką", gdyż coraz nachalnej zacząłem odczuwać jego obecność przy mnie, aż w końcu chcąc odwrócić się i kulturalnie odszczeknąć mu, aby znalazł sobie inną ofiarę gwałtu... Najzwyczajniej w świecie poczułem czyjeś ciepło warg na swoich, by w chwilę później osunąć się bezwładnie na podłogę.

 Wiecie, jak wygląda taka osoba, która właśnie pojęła, że przegrała w bierki z życiem i nie ma pojęcia, dlaczego? Więc stoi, jak ten debil na środku tłocznego miejsca, a w tle zawodzi jakaś smętna piosenka gwiazdki pop. Tak właśnie w tym momencie wyglądałem, tylko mi nie grała żadna Madonna, czy inna Górniak, tylko wesoła muzyczka przerywana przez ogłoszenia wołające by odebrać dzieciaka z biura rzeczy zagubionych.
— O co mu chodziło!?  — fuknąłem, z rozmachem parkując tyłkiem na ławeczce. Zarzuciłem torbę na kolana, przypominając sobie, że przecież nie noszę takiej wielkiego bagażu, bo mi kasa się w kieszeni nie mieści.  — Wiesiuuu… Kochanie moje, bo nasze kochanie walnęło focha. Słyszałeś? Czemu na mnie syczysz? Jak się kocham. Wszyscy mają do mnie jakieś wąty. Nie moja winna, że… Ej! Co ty robisz?!
 W ostatniej chwili zakryłem otwór, bo gad by po prostu wyskoczył. W pełni rozwiniętym kapturze i ociekającym jadem kłami. Odbił się od naciągniętego materiału i zasyczał, jak lokomotywa, zdolna przynajmniej pogryź zamek, nie mogąc znaleźć wyjścia. I wtedy pojąłem, że cień padający na moją osobę, to nie sztuczna palemka, a sam Naoki. Z wrażenia odgiąłem się w tył, pod lodowatym spojrzeniem, przy których Antarktyda to zaledwie kostki w drinku.
— Oh, czyżby tak wszyscy cię nienawidzili, że z samotnością musisz sobie radzić, gadając z torbą?
— Przecież, ja nie… — burknąłem, starając się odsunąć od niego. Coś mi nie grało. Naoki, co prawda to Naoki, który jak każdy kot chodzi własnymi drogami i potrafi naszczać na ciebie za drobne grzechy. Jednak nigdy nie robił tego w taki sposób. Tu nie było nawet nuty żartu, czy sarkazmu.
— No cóż taka powinność idioty.
— Ej, tylko nie idiota mi tu proszę, bo… — obruszyłem się, mierząc go wzrokiem.
— No, bo co? — dmuchnął mi w twarz, aż z wrażenia poderwałem się na równe nogi. — Powiedz mi Kasene, jakie to uczucie być tym głupszym? Tym gorszym? Tym bezużytecznym bratem?

Nie miałem pojęcia, co właśnie się stało, jednak czułem się jak w jakimś cholernym amoku, bądź na mocnym, dwudniowym kacu. Jedyne, co zdążyłem zrobić to niezgrabnie zwlec się z podłogi i dojść do wniosku, że znajduje się w męskiej toalecie - na całe szczęście sam, jednakże, co ja tam robiłem to już inna sprawa. Pamiętam tylko jakiegoś dziwnego i tajemniczego szatyna, a potem już cały film urwał się bez nadziei powrotu. Zaczynając zastanawiać się nad tym coraz głębiej doszedłem do wniosku, iż lepiej będzie znaleźć Kasa i zaprzestać wymyślania bajek, które w żaden sposób nie pomogą mi w odnalezieniu brata.
   Czym prędzej wybiegłem, więc z łazienki, wcześniej o mało, co nie tratując jakiegoś wystraszonego małolata, po czym zacząłem uważnie rozglądać się za jakimkolwiek śladem Kasene. W pewnym momencie zaczynałem nawet żałować, że nie mam jakiegoś super dobrego węchu, bądź gpsa nastawionego na bruneta, lecz ku mojemu zdziwieniu uratowały mnie nie moje "super moce", a... Wieszczadło, które ni z tond, ni zowąd znalazło się pod moimi nogi. Zdziwiony obecnością gada szybko podniosłem go z podłogi, niechętnie wpuszczając do środka bluzy, aby to nikt nie zauważył śmiercionośnej kobry wesoło shoppingującej w galerii.
— Gdzie Kas? — spytałem, na co wąż od razu wygiął się w stronę, gdzie powinienem pójść. Może kiedyś zmienię zdanie, co do inteligencji tego gada? Choć zdania, co do cholernie niemiłego uczucia noszenia go pod bluzą nie zmienię nigdy... Zawsze będę wolał mięciutkie futerko Kuro.
   Przemierzając tak galerię i mijając coraz to różniejsze i dziwniejsze osoby, w pewnym momencie na horyzoncie zaczęła malować mi się dość znana mi sylwetka. Owszem, był tam i Kas, jednak. No szlag, co robiłem tam i ja? Od kiedy mamy trzeciego bliźniaka? Może ten idiota nie powiedział mi o wszystkim? Chociaż z każdą mijającą chwilą, kiedy to zbliżałem się w ich stronę coraz bardziej i coraz lepiej słyszałem poszczególne słowa zdałem sobie sprawę z tego, iż dwóch Naokich to stanowczo za dużo. Zwłaszcza, jeśli ten jeden obraża Kasa w sposób, na jaki ja nigdy bym się nie zapędził. Dlatego właśnie będąc w odpowiedniej odległości od samego mnie, biorąc solidny zamach skrzywiłem nieco fałszywemu Naokiemu twarz, aż ten z wrażenia pocałował podłogę brudząc ją we krwi.

  Nie należę do osób, które nie potrafią oszczeknąć, a przynajmniej z dumą uciec z niewygodnej sytuacji. Jednakże w momencie, gdy po drugiej stronie stoi Naoki i to on puszcza w moją stronę interaktywny, język jakby zawinął się w węzełek. Nie miałem odwagi uciec, gdyż bym tylko potwierdził jego słowa. Stałem, więc jak ten kołek, czując jak moja samoocena kurczy się coraz bardziej. Z każdym następnym jego słowem. Gdy w końcu, raczył się zamknąć, a raczej pomogła mu w tym pięść pięknie wpisująca się w policzek bruneta. Która o należała do..
— Nekuś?! I Nekuś…?
 W między czasie Naoki, który został znokautowany przeklną siarczyście, masując pogwałconą twarz, która poczęła się powoli… zmieniać. Rysy uległy zniekształceniu, oczy zmieniły się z dwukolorowych halogenów w zgniłą zieleń, a włosy rozjaśniły się, by przedstawić nam całkowicie inną personę. Pseudo braciszek uśmiechnął się paskudnie, ścierając posokę z twarzy, gestem tym jeszcze bardziej ją sobie rozmazując. A mnie świadomość znokautowała.
—To ten brunet, co mnie w kiblu dorwał! — zawołałem odkrywczo, łapiąc flash back’a, uciekając za –miejmy nadzieje- prawdziwego Naokiego. Tylko on potrafi zarazem ociekać tak swoistym wnerwem i oddawać tyle chłodu do otoczenia.

— Dorwał w kiblu? — zmarszczyłem czoło w pełnym konsternacji namyśle, swój wzrok przenosząc to na pseudo niedopracowanego mnie, to na Kasene chowającego się za moimi plecami. W chwile później po raz kolejny zmroziłem spojrzeniem chłopaka zbierającego się pokracznie z podłogi, widocznie oczekując wyjaśnień całej tej sytuacji i naprawdę nie obchodziło mnie to, że nie będzie miał ochoty na rozmowę. — A teraz słucham, czemu lecisz w ślinę z pierwszymi lepszymi z męskim kiblu?
— Wal się... — warknął, lecz z jego twarzy nie schodził ten kpiący pół uśmieszek.
— Co proszę?
— Wal si... - Nie dokończył, gdyż jego plecy z dobitną dozą brutalności spotkały się ze ścianą, kiedy to łapiąc go za ubranie sam zafundowałem takie miłe spotkanie.

 Brunat zapoznając się z bliskością ściany, jakoś nagle pojął, że stąpa po cienkiej granicy bycia, czy też nie bycia zmasakrowany przez Naokiego, który zdolny byłby rozszarpać krtań, aby tylko wydostać z niego jedyną, słuszną prawdę. Nie dziwie mu się. Sam bym piał, jak chór kościelny chwaląc jego osobę, jakby mi taki buldog obśliniał trzewiczki.
— To moja moc.  — wydukał chłopak, jakby miało to cokolwiek tłumaczyć.
— Homoseksualizm?  —burknąłem inteligentnie, przewracając oczami.  — A naziści uważali to za chorobę. No cóż. Nekuś, jak myślisz, Kobra wpisze nam to w plan lekcji?

— Mogłaby. — dodałem swoje pięć groszy w stronę brata, nie odrywając jednak ani na chwilę wzroku od bladej twarzy bruneta, który bezskutecznie próbował uwolnić się spod mojego uścisku. — Ale... Teraz wytłumaczysz jak na sądzie ostatecznym, co to za moc.
— Moja moc... Znaczy - zająkał się. — Przez to, co robię pobieram magię od drugiej osoby. — dodał szybko. Przez krótką chwilę wpatrywałem się w niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy, w głowie wciąż słysząc powtarzające się słowa, jakie przed chwilą usłyszałem. Pobiera magie? Moją magię? Magię Kasa?
— Tobie chyba życie jest nie miłe. — uwolniłem jedną rękę, która w sekundę zapłonęła ogniem, chcąc d o s a d n i e wytłumaczyć koledze, że tak się nie robi.

— Hola, hola… — zareagowałem, tak budząc jakiś ludzki odruch, a raczej obawiając się o smród w papierach u Naokiego, który najprawdopodobniej szykował się, żeby wypalić koledze na czole „Nie będę więcej zaczepiał porządnego obywatela w kiblu i zasłaniał się magią.” Tak po sto kroć, aby zapamiętał.
 Chwyciłem zbawcę ludzkości za rękaw odciągając od takiego sposobu rozwiązania problemu. Owszem. Tego z przeludnieniem także.
— Pobierasz magię?  — zwróciłem się do zastraszanego, a moje brwi korzystając z faktu, że nic nie rozumiem, postanowiły popykać sobie fale meksykańskie.
— Tak.- pokiwał energicznie głowa.  — Moce, jak i wygląd, każdego z kim nawiąże kontakt.

— To niech z tym lepiej skończy, albo wykorzysta do normalnych celów. — prychnąłem pod nosem, poprawiając kaptur bluzy. Kto o zdrowych zmysłach zaczepia pierwszego lepszego człowieka w kiblu i leci z nim w ślinę tylko po to, aby potem zyskać jego magię i wygląd? Niecne plany? Zniszczenie ludzkości, cokolwiek?
— Co tu w ogóle robisz? Mieszkasz gdzieś w pobliżu i nie masz, co robić w życiu, że koczujesz cały czas w galerii?

— Przypadek! — warknął, machinalnie otrzepując zgnieciony fragment ubrania. — Na ogół mam ciekawsze zajęcia i nie koczuje cały boży dzień w galerii. Teraz jakoś tak. Z nudów, o. — dodał racząc nas nieprzyjemnym uśmieszkiem.
— Aha.- wypuściłem nosem powietrze. — A nas opatrzyłeś na potencjalne nowe twarze w grupie wsparcia, bo tak?
— Boście się ujawnili durnie. Daliście naprawdę ładny pokaz. Nie ma, co. Powinszować. Niemagiczni się naprawdę ucieszyli.

— Durnie? — warknąłem, mrużąc oczy ze złości i w bardzo szybki sposób chcąc wbić mu do głowy zasady savoir vivre, jednakże w jeszcze szybszy sposób zostało mi to przerwane, kiedy ów znajoma-nieznajoma kelnerka wtrąciła się między nas, podstawiając pod same nosy tace ze słodkościami.
— To w podzięce za pomoc. — uśmiechnęła się szeroko. — Gdyby nie wy, kawiarenka dalej stałaby pusta, a teraz proszę, nawet nie ma gdzie usiąść - machnęła ręką w stronę lokalu, pokazując tym samym ilość gości, jaka przybyła w przeciągu tych paru godzin.
— Taa, nie ma, za co i w ogóle. — wzruszyłem ramionami. - Będziemy tu wpadać i dziękujemy za słodkości - dodałem na odchodne, bardziej w tym momencie chcąc zając się pewnym dewiantem czekającym na swoją kolej do piekła. W momencie, kiedy dziewczyna oddaliła się na odpowiednią odległość ja odwróciłem się gwałtownie za siebie, lecz... Nie ujrzałem tam postaci bruneta, a przed sobą jedynie tłum ludzkich mas przepychających się między sobą.



Gratulujemy i dziękujemy każdemu, komu udało się dotrwać do końca. c: